Święta po polsku

Święta, szczególnie Bożego Narodzenia, to nie da się ukryć, czas radości, miłości bliźniego itp. Zaczynamy rozglądać się za ozdobami na choinkę i wybieramy prezenty. Coraz wyraźniej czujemy smak wigilijnego karpia na języku i zastanawiamy się czy robić barszcz z uszkami czy zupę grzybową. To czas kłótni z rodziną o to, w którym momencie należy ustroić choinkę w ogrodzie, bo przecież sąsiad już to zrobił (!).

Jak jednak rozpoznać ten magiczny okres? Nic prostszego. Wystarczy udać się do pobliskiego hipermarketu (jeśli nie ma takiego w okolicy to nieco dalej już się na pewno znajdzie – niezorientowanym polecam udać się w rejony dużych skupisk ludzkich).

Zostaniemy zbombardowani czarem świąt, niezależnie od tego czy nam się to podobna czy nie. Już z daleka dojrzeć można girlandy uczepione wejść, a wszystko świeci się niemiłosiernie. Czas świąt to jednak także okres przesady, gdy nikt nie zważa na to, co na co dzień nazywamy kiczem.

Chyba każdemu podobają się wymyślne ozdoby, kolorowe lampki, pełna oczekiwania atmosfera. A także zachwyca dziecko patrzące na mrygające centrum handlowe, które ciągnie matkę za rękaw i pyta: „Czy tu mieszka Święty Mikołaj???”.

Tak, to jest piękny okres, gdy Bóg się narodził (chociaż Amerykanie twierdzą, że niekoniecznie i uznają takie twierdzenie za niepoprawne politycznie, także wycofuję się z podkulonym ogonem wobec ich mądrości). Wszystko przepełnione jest jakimś czarem, niedostępnym innym porom roku.

Co jednak może drażnić? Czy jest coś takiego? Nie wiem jak innych, ale kiedy już wejdę do twierdzy konsumpcji, widzę wszędzie porozwieszane girlandy, zrobi mi się ciepło, ludzie mnie potrącą co najmniej kilka razy, to coraz wyraźniej mam ochotę wyjść.

Pół biedy, że dekoracje są ciągle te same. Ale stoiska, najczęściej te luzem (że tak powiem), mają wciąż ten sam towar co w zeszłym roku. Jest trochę odkurzony, nawet się błyszczy, ale kiedy podejść bliżej to można rozpoznać taką samą bombkę powieszoną na druciku, którą kupiliśmy siostrze pod choinkę w zeszłym roku, a która obecnie kurzy się na strychu (są i jasne strony tej sytuacji – można ją kupić drugi raz albo odkurzyć tę starą i udawać: „Och jej! Zapomniałam, że już taką masz!”. W ten sposób wyjdzie i tanio, i szybko. Siostra z pewnością nie zechce szukać tej starej, która mogła się stłuc tudzież zadziać).

Kiedy już obejdziemy centrum dookoła (zakładam, że nie wszyscy tak robią, prąc prosto do swoich ulubionych sklepów, ale tutaj mówimy o modelu idealnym), wchodzimy na główny sklep. Od razu wiemy po co tam weszliśmy niemalże potykając się o pudełko ze zdalnie sterowanym samochodzikiem. Po milisekundzie nadchodzi myśl: „Czy nasz siostrzeniec właśnie takiego nie chciał?”. Jednak wobec wszechogarniającej czerwieni, która oprócz koloru zagrożenia, ma także przykuwać naszą uwagę, tracimy orientację i gubimy wątek rozważań.

Wchodzimy między regały z zabawkami. Tylu kolorów to nie ma nawet tęcza. Różne kształty, różne fasony. Tu robot, tu gra, tu jakieś maski Vadera, tam puzzle. Do tego gdzie się nie obejrzymy promocje. Co za dziwna wspaniałomyślność sprzedających i manifestacja świątecznego ducha. Prawie nie zdajemy sobie sprawy, że ta sama zabawka dwa miesiące temu kosztowała tyle samo.

Chwila skupienia i przypominamy sobie o potrąconym samochodziku. No, ale może, są jakieś fajniejsze? Idziemy we wskazanym kierunku, mają wreszcie jakiś cel. Okazuje się, że ten o jaki nam chodzi, przypominający nieco Chryslera (albo Chevroleta – te amerykańskie marki zawsze mi się mylą), jest na samym szczycie wielkiej, chwiejącej się góry. Nie mamy dwóch metrów, ani nie możemy wyjąć tego niżej, gdyż konstrukcja grozi zawaleniem. Jak na złość nie ma nikogo wysokiego w zasięgu wzroku, oprócz matki z dzieckiem (metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, kiedy weźmie je na barana), a o sprzedawcy można tylko pomarzyć. W końcu nadchodzi pora na desperacki krok. Zbieramy się na odwagę, stajemy na palcach i sięgamy. Jeśli mamy szczęście konstrukcja nie runie (jeśli tak, nie martwmy się, mi osobiści zdarzyło się do tej pory tylko raz) lub runie tylko nieznacznie (wszystko jeszcze przede mną).

Jakby nie było, mamy samochodzik. Trud włożony w zdobycie go równoważy wszelkie drobne niedoskonałości modelu, takie jak niedoróbka przy zderzaku, czy lekko zmaltretowane pudełko. W końcu od czego jest papier z Mikołajem, czy dla mniejszych z Myszką Miki.

W tym samym momencie, gdy staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami Chryslera (albo Chevroleta???), przypominamy sobie, że jest przecież jeszcze siostrzenica. Z dziewczynkami tylko pozornie jest mniejszy problem. Wiadomo, że ma być lalka. Jeszcze domek, konik, Ken itp., ale nie mamy tyle pieniędzy więc musi być co jest. Oczywiście, są także rodzice, którzy nie hołdują, a nawet sprzeciwiają się wzorcom socjalizacyjnym, tudzież sama zainteresowana wyraża wyraźny sprzeciw, chcąc karabin maszynowy z celownikiem, ale tutaj na szczęście nie mamy do czynienia z taką sytuacją (bo przypominam: to model idealny).

Docieramy na dział dla dziewczynek. Łatwiej go rozpoznać niż okres świąteczny, ze względu na bijącą w oczy różową łunę. Kiedy już dojdziemy do źródła różowego blasku ukarzą się naszym oczom lalki różnych gabarytów. Te większe, takie z pieluszkami są paradoksalnie dla mniejszych dziewczynek. Gdy nasz siostrzenica jest w wieku powiedzmy szkolnym, chętniej zainteresuje się Barbie, albo inną My Scene. Generalna zasada jest taka, że im większa głowa, większe oczy, smuklejsza sylwetka i dłuższe nogi, tym lepiej. Do tego lalka musi mieć wyjechaną torebkę i komórę.

Nie potrafimy się zdecydować. Ta śpiewa, ta mówi, a ta jeszcze tańczy. Nachodzi nas zwątpienie i pytamy sami siebie niepewnie: może jednak nie lalka? Idziemy wzdłuż różowych regałów. W końcu dostrzegamy coś innego. Pudełka są nadal w najwyższym stopniu różowe, jednak zawartość bardziej skomplikowana.

Patrzymy na domek dla lalek, cena od 300 do 500 złotych polskich. Hmm… Ona z pewnością ma domek. Są jeszcze jakieś koniki. Tylko, że zwykłe konie raczej się nie uśmiechają, ani nie są pastelowe, nawet jeśli są kucykami. Poza tym, jeśli już nawet mieszkają w domu, to jak do diabła wchodzą po schodach? Cena… Eee, ona z pewnością ma koniki.

Chcąc nie chcąc wracamy do lalek. Wybieramy jakąś iskrzącą się Barbi, która mówi coś tak cicho, że nie wiemy co i idziemy dalej. Jakimś cudem trafiamy na dział z rybami. Nie dość, że zapach nie ten, to jeszcze kilogramy ryb stłoczone w ciasnym akwarium, które na dodatek żyją. To już nie nastraja świątecznie. Zabieramy się stamtąd wciąż czując słodki zapach jakiegoś błota.

Udajemy się w kierunku kas. Mamy fart, jest nieduża kolejka. Zaledwie dwie osoby przed nami. Jeden pan, kupujący olej silnikowy dość szybko znika z zasięgu wzroku. Starsza pani też ma nie tak znowu wiele. Płaci i… nagle przypomina sobie, że chciałaby reklamówkę. Sprzedawczyni niezbyt uprzejmie tłumaczy, że trzeba zapłacić. Pani nie ma drobnych i chce darmową. Sprzedawczyni mówi, że nic z tego. Pani mówi, że odda. Sprzedawczyni, że 40 groszy się należy. Pani jest zbulwersowana. Ta wymiana grzeczności trwa kilka minut. Niby niedługo, ale coś nas trafia (nie ma to nic wspólnego ze szczęściem). Wreszcie wyciągamy portfel, odliczamy 40 groszy i płacimy ku uciesze klientów czekających za nami. Bez dalszych przeszkód płacimy za swój towar i idziemy.

Dopiero w samochodzie (autobusie, czy podczas powrotu spacerkiem) przypominamy sobie, że tak naprawdę to weszliśmy tylko po gazetę z dodatkiem. Oczywiście nie została zakupiona. No, ale niech tam. Nie mamy siły żeby wrócić. Postanawiamy, że pobliski kioskarz zarobi. Mamy nawet dobry humor, kiedy uświadamiamy sobie, że na osiem prezentów kupiliśmy tylko dwa.

Ogólnie rzecz biorąc: Wesołych Świąt!!! (nie zdziwię się, jak niedługo przesuniemy Święto Zmarłych, żeby wcześniej obchodzić „prawdziwe” ŚWIĘTA, więc życzenia bynajmniej nie są przedwczesne).

Pin It

Komentowanie zakończone.